Ślę gorące pozdrowienia z arktycznej Alaski! Nadchodzi wiosna. Sporo zajęło mi czasu żeby zebrać kilka myśli i ułożyć w list. Czasami tak bywa, mówię to bez usprawiedliwienia i wymówek. Czuję moje zobowiązanie wobec Was, żeby od czasu do czasu dać o sobie znać. Powszechny dostęp do mediów, Internet oraz inne formy szybkiego komunikowania się sprawiają, że listy zostają trochę na boku, ale czasami trzeba choć krótko napisać coś o sobie.
Moja praca w Kenii została zakłócona problemami zdrowotnymi. Musiałem wyjechać z Afryki, przynajmniej na jakiś czas. Po długim leczeniu wyszedłem nieco na prostą i wtedy pojawiło się pytanie, co dalej. Po dłuższym namyśle oraz konsultacji poprosiłem moje władze zakonne o wyjazd na Alaskę. Dowiedziałem się, że bardzo tam brakuje kapłanów. Biskup Chat Zielinski chętnie mnie przyjął.
Od początku wiedziałem, że nie będzie to łatwa misja co się potwierdziło. Powiem również, że jest to jak dotąd najtrudniejsza misja, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem, pod każdym względem. Jestem jednym z niewielu albo nawet jedynym werbistą pracującym najdalej na północy i zachodzie globu. Z uśmiechem wspominam nasze seminaryjne pieśni, gdy z zapałem śpiewaliśmy, że pójdziemy hen na krańce świata. Wreszcie się to spełniło, jestem na krańcu świata. Nie ma tu ani zapachu luksusu ani dobrobytu. Ten zapomniany ląd pod wieloma względami jest daleko w tyle za Afryką.
Biskup Chad, po krótkiej rozmowie, wiedząc, że mam już misyjne doświadczenie i „z niejednego pieca chleb jadłem”, posłał mnie na zachodnie wybrzeże Alaski, blisko Morza Beringa. Diecezja Fairbanks gdzie posługuję jest 3.5 razy większa od Polski. Alaska ma trzy diecezje. Jest mało zaludniona, bo liczy około 750 tys. mieszkańców z czego połowa mieszka w największym mieście Anchorage, ale to inna diecezja. Ta, w której posługuję, Fairbanks ma około 167 tys. mieszkańców, z czego tylko 12 400 to katolicy. Jest jeden biskup, 18 kapłanów oraz kilku diakonów świeckich. Mamy 38 parafii – wiosek bez połączenia drogą lądową, 5 parafii miejskich oraz 4 wiejskie, gdzie można dojechać samochodem.
Kapłani to mieszanka różnych narodowości: 2 Hindusów, 2 Nigeryjczyków, 3 Polaków, 1 z Zimbabwe, a reszta Amerykanie. Niestety nie ma żadnego powołania lokalnego. Są 2 siostry zakonne pracujące w administracji oraz kapłani diecezjalni, Franciszkanie, Jezuici i ja – werbista. Tylko kilku utrzymało się tu przez dłuższy czas, większość opuściła diecezję po krótkim czasie głównie ze względu na warunki klimatyczne.
Ktoś mi powiedział, gdy przyjechałem, że jeśli przeżyję pierwszą zimę na Alasce to porozmawiamy. Jestem więc gotów na rozmowę i na dyplom, bo chyba mi się to udało pomimo dodatkowych trudności, jakie mi towarzyszyły. Kończąca się powoli zima, mimo że w dalszym ciągu jest prawdziwą zimą, była, jak mówią, najsurowszą od 20 lat. Miałem więc to szczęście być na „głębokich wodach”.
Pod koniec października straciłem wzrok na zdrowe oko, to drugie nigdy nie było dobre. Potrzebna była kosztowna operacja. Natomiast w grudniu złamałem prawą rękę w nadgarstku. Silny wiatr pchnął mnie i upadłem, na szczęście wszystko jest już dobrze.
Zimowe temperatury nie należą do przyjemnych. W centrum Alaski jest -40 stopni C i więcej, na wybrzeżu -25 stopni C,co z wiatrem i wilgocią daje odczuwalną temperaturę do -55 stopni C. Potrzeba zaledwie kilka minut, by odmrozić palce lub twarz. Konieczne jest zabezpieczenie oraz ciepłe ubranie. Doświadczyłem już małego odmrożenia nosa.
Dwie parafie, które obsługuję – Chutornik i Newton – są od siebie oddalone około 160 km. To wioski leżące na grzęzawiskach. Zima jest tym luksusem, że gdy wszystko jest zamarznięte, ludzie mogą się poruszać skuterami śnieżnymi, a latem łodzią motorową. Nikt jednak nie jeździ daleko. Trzeba tu żyć, by mieć dobrą orientację w terenie, gdyż zimą jest bardzo mglisto, a w promieniu 100 km nie ma ani jednego drzewa ani pagórka. Jedynym środkiem transportu jest samolot – kilkuosobowe awionetki, często wysłużone. Dowożą pocztę, towary oraz ludzi. Tak więc latam z wioski do wioski, z przesiadką w miasteczku Betel, które jest całkiem na uboczu, zupełnie w innym kierunku.
Transport zależny jest od pogody, sztormowa pogoda jest tu codziennością. Bywa i tak, jak np. ostatnio w lutym, że w połowie drogi utknąłem i czekałem 8 dni na lotnisku w baraku na połączenie. Bywają też takie niespodzianki, że czasami trzeba zawracać, bo nie da się wylądować. Raz wylądowaliśmy po ciemku, tak na wyczucie.
Eskimosi, tutejsza podgrupa Yuppie (znaczy prawdziwi ludzie) to bardzo prości ludzie. Język jest nie do pokonania, a zrozumienie ich stylu życia warte jest napisania książki. Są odizolowani od świata, żyją swoim życiem, choć materializm i kultura zachodnia bardzo ich połyka. Patologie alkoholizmu, narkotyków i innych nałogów są bardzo silne.
Warunki bytowe nie należą do jakichkolwiek standardów. Ja w domu nie mam wody, łazienki czy WC. Z żywnością jest kłopot, choć lokalni mieszkańcy zawsze coś mają, a to ustrzelą kaczkę, łabędzia, złowią ryby, fokę, czasami wieloryba. Upolują też coś z dziczyzny np. łosia, bawoła lub inną zwierzynę, ale za nimi trzeba pokonywać długie dystanse. Nie ma tu dostępu do warzyw i owoców. Jeśli jest coś z tego, to w puszkach i wszystko bardzo drogie. Z tym wszystkim muszę sobie również radzić.
Przez dwa miesiące używałem wody, którą pozyskiwałem ze śniegu. Topiłem śnieg, cedziłem przez prześcieradło i gotowałem, tylko na własne potrzeby. Zbieram jeszcze resztki śniegu bo wreszcie wiosna nadchodzi i mam wodę do mycia naczyń, ale to już koniec. Do picia brałem wodę ze szkoły, ale jak wszystko zamarzło to i tam nie było. Szkoła ma własny system zasilania i oczyszczania wody. To jest instytucja państwowa, a nie lokalna. Tę wodę do picia dostawałem z życzliwości i woziłem ją do domu pożyczonymi saniami.
Ludzie mają skutery śnieżne oraz sanki, jeżdżą daleko po wodę, do stawów lub kruszą lód. Ja niestety takich możliwości nie mam. Jest tylko jedna rura z wodą w wiosce, ale zimą zamarzła, a woda z niej nie nadaje się do picia. Ludzie zbierają deszczówkę, ja zaś nie mam rynien, zbiorników, ani miejsca na trzymanie wody. Mimo tego wszystkiego nigdy wody do picia oraz codziennego funkcjonowania mi nie zabrakło, bo przed domem był śnieg. Nie jest mi tu łatwo, ale nigdy głodny ani spragniony nie byłem.
Praca duszpasterska na Alasce nie jest łatwa. W latach 70-tych był chyba największy entuzjazm, jeśli chodzi o wiarę i Kościół. Później, ze względu na brak kapłanów, formacja poszła w kierunku kształcenia świeckich, którym zabrakło solidnych fundamentów wiary. Są grupy ludzi, którzy tę próbę przetrwali i dalej sobie jakoś radzą. Młodzi natomiast nie są Kościołem zainteresowani. Kapłan spełnia więc rolę takiego „zabezpieczenia”. Jest to wielkie wyzwanie, by najpierw ludzi przekonać do siebie. Podczas Mszy św. niemal nie ma pieśni, uczestnictwo jest w większości byciem, czyli kapłan sam odprawia Mszę św., ludzie nie chcą nawet odpowiadać na wezwania, oczywiście poza niewielkimi wyjątkami.
Cała posługa duszpasterska to nie to, co ktokolwiek by sobie wyobrażał porównując resztę świata. Są jednak takie momenty, które wyraźnie dają nam do zrozumienia, że jesteśmy tu potrzebni i mile widziani. To bardzo cieszy. Tutejsze misje są bardziej efektywne na indywidualnym spotkaniu niż wspólnoty. To trudna i daleka droga, by coś się działo, ale warta zachodu. I do tych ludzi Bóg dotarł i ich potrzebuje.
Dziękuję Wam za modlitwy, wsparcie oraz Waszą obecność. Restrykcje związane z epidemią są takie same jak wszędzie. Oby nas tu nic nie dotknęło, bo nie mamy ani szpitali ani transportu.
Bóg zapłać i szczęść Boże!
o. Stanisław Róż SVD
Chefornak – Alaska, Okres Wielkanocny 2020