Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Piszę do Was już drugi list o mojej pracy misyjnej, ale rozpoczynam go w ten sam sposób – chwaląc Boga, bo to On jest początkiem, końcem i motywacją w życiu każdego misjonarza. Na samym początku pozdrawiam Was wszystkich – przyjaciół i dobrodziejów dzieła misyjnego. Tym razem moje pozdrowienia płyną z wysokich gór, boliwijskiej części Altiplano.
Po pierwsze – przepraszam Was za tę ciszę z mojej strony, ale ,niestety, nie miałem za dużo czasu, żeby wziąć komputer, zastanowić się nad tym, jakie słowa Wam posłać i przelać te wszystkie myśli na „kartkę papieru”. Każdego wieczoru, gdy już po modlitwie wiedziałem, że pójdę spać, moje sumienie przypominało mi o Was i o liście, na który czekacie – zawsze byłem świadomy, że chcielibyście wiedzieć, co u mnie, jak mijają mi misyjne dni, tygodnie, czy miesiące. Jak widzicie, choć po dłuższym czasie, to jednak udało się znaleźć chwilę i skreślić do Was parę słów.
Każdego dnia jestem wdzięczny Bogu za Was, ale również jestem wdzięczny Wam – za KAŻDĄ okazaną mi pomoc. Zarówno tą modlitewną, finansową, a także tą bardzo osobistą – za Waszą dobrą myśl, dobre życzenie w sercu, za Wasze westchnienie do Boga w mojej intencji. Wiem, że każdy mały gest podtrzymuje dzieło misyjne tak samo, jak każda iskra wzmacnia ciepło ognia.
Po tych słowach wstępu czas przejść do sedna. Na początku mojego pobytu w Boliwii, gdy byłem w San Miguel de Velasco (mojej pierwszej parafii w Boliwii), napisałem do Was pierwszy list, w którym mogliście przeczytać o problemach, a może bardziej poznać sytuacje i wyzwania, z którymi trzeba się zmierzyć, zaczynając życie misyjne w innej kulturze. Dziś jednak chciałbym Wam napisać w paru słowach o mojej pracy na innej parafii, na której na pewno zostanę przynajmniej kilka lat.
Obecnie jestem na parafii w El Alto. Jest ona położona na wysokości ponad 4000 m.n.p.m. Wokół parafii, i budynków mieszkalnych, rozciągają się Andy, których wierzchołki sięgają ponad 6000 m.n.p.m. Mogę zatem powiedzieć, że pracuję w prawdziwych górach, gdzie czasem trudno się oddycha, nie mówiąc już o tym, że nie wolno tu za dużo biegać, gdyż serce automatycznie wyczuwa wysiłek. Przyjechałem tutaj w lipcu 2019 roku, zatem miałem już wiele okazji, by poznać parafian, ich nawyki, styl życia, odwiedzić ludzi mieszkających w wioskach, czy przyjrzeć się ich wierze. Każdego dnia dziękuję Bogu za tę misję w El Alto, podczas której w pełni mogę zrozumieć, co znaczy, że ludzie naprawdę potrzebują Boga, że tęsknią za Nim, wyczekują spotkań z misjonarzem, kapłanem.
Nakreślę pokrótce obraz parafii, w której obecnie pracuję. A mianowicie przy parafii działa sporo grup modlitewnych, które spotykają się regularnie na jej terenie lub na wioskach. Jedną z tych grup jest SHALOM. Jest to bardzo ciekawa wspólnota, ale za nim o niej to pozwolę sobie na krótkie wyjaśnienie.
Miasto El Alto, mimo swoich uroków, ma także wiele cieni. Wszyscy w Boliwii wiedzą, że jest to jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w kraju. Po godzinie 22. lepiej nie wychodzić z domu. Niestety, dochodzi tutaj do wielu zabójstw, w dużej mierze na tle narkotykowym. Każdego miesiąca odprawiam pogrzeb czy mszę za zmarłych, którzy stracili życie na skutek zabójstwa. Po tym kilkuzdaniowym zobrazowaniu miasta wrócę do grupy SHALOM – gdyż jest to wspólnota, która łączy pojedyncze osoby, ale i całe rodziny, które doświadczyły w swoim życiu tej bolesnej straty kogoś bliskiego. Chcą być razem, wiedzieć, że nie są sami w swojej żałobie, że mogą liczyć na czyjąś pomóc w znoszeniu tego bolesnego czasu. Jako kapłan spotykam się z nimi raz w tygodniu. Widzę w ich oczach ogromny smutek, a także nadzieję, która pozwala im żyć dalej, i co więcej, mimo wszystko czynić coś dobrego dla innych.
Opowiadając o przy parafialnych wspólnotach, warto wspomnieć o dzieciach i młodzieży, która regularnie odwiedza parafię. Niestety, większość tutejszych rodzin jest niepełnych. Zazwyczaj są to rozbite rodziny, w których dzieci nie znają swoich ojców. Zatem nie dziwi mnie to, że przychodzą na parafię, by grać, śpiewać, spędzać wspólnie czas, bo to właśnie tutaj doświadczają przyjaźni i zainteresowania ze strony innych. Myślę, że rozumieją bardzo dobrze fragment Ewangelii, w którym pojawia się to Boże zapewnienie, że ojciec i matka mogę zapomnieć o Tobie, ale Ja nie zapomnę o Tobie. Każdego dnia przekonują się, że Bóg jest prawdziwym Ojcem dla nas wszystkich i kocha nas tak mocno, jakby na świecie już nikt nie istniał. W grudniu każdego dnia spotykaliśmy się z dzieciakami, by mogły choć na chwilę mogły zapomnieć o swoich problemach rodzinnych i zrozumieć, czym jest Boże Narodzenie. Przygotowywałem i wtedy katechezy, ale też gry i zabawy.
Nie ma tutaj powołań kapłańskich czy zakonnych, ale młodzież na parafii w El Alto to skarb. Dlaczego nie ma powołań? Bo oni jeszcze nie wierzą w siebie, nie potrafią sobie wyobrazić, że Bóg może też ich powołać. Jestem, mimo wszystko, głęboko przekonany, że z Waszą pomocą, z Waszą modlitwą, dobrodziejów i przyjaciół misji, możemy to zmienić. Młodzież tutaj chce się modlić, co nakłoniło mnie do rozpoczęcia wspólnych spotkań z nimi podczas adoracji. W każdy czwartek w godzinach wieczornych gromadzimy się w kościele i przez godzinę adorujemy Najświętszy Sakrament. Podczas Adoracji parafianie mogą się także wyspowiadać – wcześniej nie mieli takiej okazji, stąd też wiele razy słyszę, że jest to ich pierwsza spowiedź w życiu albo że ostatni raz spowiadali się 10 lat temu. Ludzie tu mieszkający mają wielkie serca, zawsze skore do pomocy.
Na pewno w Polsce, drodzy dobrodzieje i przyjaciele misji, słyszeliście choć trochę o problemach politycznych w Boliwii. Prezydent Evo Morales nie chciał uznać swojej porażki w wyborach, więc je sfałszował. Jedna z organizacji międzynarodowych, która przebyła do Boliwii w celu zweryfikowania poprawności przeliczenia głosów potwierdziła fałszerstwo wyborów, lecz Evo nie chciał uznać także i tego raportu. Zatem postanowił przekonać ludzi siłą – groził ludziom w miastach, że poblokuje wszystkie drogi tak, żeby żywność nie mogła do nich dotrzeć. Swoje groźby urealnił, a co więcej płacił swoim zwolennikom, żeby wychodzili na ulice, protestowali i grozili innym mieszkańcom. W El Alto przez długi czas nie było mięsa, jedyne co mogliśmy kupić to warzywa pochodzące z wiosek, które były bardzo drogie. Naprawdę był to niebezpieczny okres w dziejach tej aglomeracji. Ludzie całe noce, na zmianę z sąsiadami, pilnowali swoich domów, czy czuwali na skrzyżowaniach, żeby nic nie zostało zniszczone. Jednak nie udało się w taki sposób uchronić miasta. W El Alto każdego dnia było wielu rannych i zabitych. Na ulice miasta musiały wjechać czołgi, żeby bronić mieszkańców.
Ostatecznie prezydent Evo uciekł do Meksyku, a obecnie znajduje się w Argentynie. Dostał azyl polityczny, ale wszyscy wiedzą, że stało się tak dzięki jego kontaktom z grupami handlującymi narkotykami. Obecnie rząd zlikwidował 20 fabryk kokainy, które miały powiązania z działaniami prowadzonymi przez byłego prezydenta. Mógłby ktoś z Was, czytając ten fragment mojego listu, zastanawiać się, dlaczego o tym wszystkim opowiadam? Pozwoliłem sobie na to dłuższe zilustrowanie panującej na tamten czas sytuacji, by pokazać dobroć mieszkańców, ich życzliwość wobec nas, a także gotowość do niesienia pomocy. W tych trudnych i niebezpiecznych chwilach na parafii bardzo często rozbrzmiewał głos telefonu. Po drugiej stronie słuchawki słyszałem młodego człowieka, który mówił: „Padre, jak sytuacja na parafii? Nie chcą zniszczyć? Nieważne, która będzie godzina, wystarczy, że zadzwonisz, a my przychodzimy, żeby bronić parafii”. Natomiast, gdy sytuacja stawała się coraz bardziej napięta parafianie dzwonili i zapraszali mnie do swoich domów, żebym nie spał sam na parafii, bo wiedzieli, że ludzie prezydenta mieli w planach niszczyć kościoły. W tym miejscu poproszę jeszcze raz o modlitwę – Boliwia jej potrzebuje, żeby zapewnić społeczeństwu spokojne i bezpieczne życie.
Nie mogę podzielić się z Wami wszystkimi sytuacjami, które przeżyłem tutaj, ale nie mogę nie wspomnieć o roratach. Podczas jednego ze spotkań na parafii spytałem wszystkich wtedy obecnych, czy wiedzą, czym są roraty. Nie wiedzieli. Pokazałem im zatem zdjęcia z Polski przedstawiające tę Mszę, wytłumaczyłem, dlaczego odprawiamy roraty, a oni bez chwili zastanowienia zaproponowali, byśmy także w naszej parafii w EL Alto spróbowali je odprawiać. Miałem wątpliwości, czy to dobry pomysł, bo należałoby je odprawiać o 5. rano (później już wychodzi zbyt mocne i palące słońce), a wszyscy wiedzieli, że w mieście o tej godzinie jest bardzo niebezpieczne. Nie wiedzieliśmy, co w takie sytuacji zrobić. Ostatecznie podjęliśmy decyzję, że podejmiemy się tego i odprawimy roraty, ufając, że Maryja będzie nas chronić. I tak też było. W każdy środowy poranek ciemności kościoła rozjaśniały świece trzymane przez starszych ludzi, rodziców, młodzież i dzieci. Wspólnie rozświetlaliśmy czas oczekiwania na Boże Narodzenie. Zawsze po Mszy przygotowywaliśmy śniadanie dla wszystkich, a po ostatnich roratach obdarowaliśmy dzieci małymi tortami.
W czasie Bożego Narodzenia wraz z młodzieżą zorganizowałem tutaj kampanię skierowaną do dzieci. Dzięki Waszej pomocy finansowej i modlitewnej pomogliśmy dzieciakom z wiosek godnie przeżyć święta. Kupiliśmy zabawki i materiały szkolne dla blisko 800 dzieciaków. Robiliśmy im katechezy, a na zakończenie rozdawaliśmy prezenty, żeby mogli doświadczyć radości Świąt Bożego Narodzenia. Dzieci na wioskach nie mają za dużo zabawek, nie doświadczają tak wielu przyjemności, z jakimi Nam się kojarzy okres dzieciństwa. Czasem sobie myślę, że oni nie odbierają tego braku przyjemności w sposób negatywny, bo nie wiedzą, jakie dzieciństwo mieliśmy my, żyjący w Europie. Oni po prostu nie znają innej rzeczywistości – i to jest ich szczęście. Czasem boją się rozmawiać z obcymi, bo nigdy nie widzieli obcokrajowca. Często nie znają innego życia, ponieważ nie opuszczają granic swojej wioski.
Czym więcej mógłbym się podzielić? Odprawiam – a będąc bardziej dosłownym – odprawiałem msze święte dla dzieci w niektórych szkołach. Choć może wydawać się to dziwne, sporo dzieci jeszcze nie zna za dobrze Jezusa. Religia w tutejszych placówkach oświatowych to nie jest to samo, co przedmiot szkolny, jaki znamy w Polsce. Tutaj dzieci muszą słuchać więcej o wierzeniach swoich dziadków czy babć niż o Panu Jezusie. Dlaczego piszę, że odprawiałem, a nie odprawiam – bo zostało to uniemożliwione przez wybuch światowej pandemii koronawirusa. Wiele osób miało nadzieję, że do nas wirus nie dotrze i wszyscy byli bardzo spokojni. Nie raz sam słyszałem też głosy z Europy: „Wy to przynajmniej bezpieczni jesteście”. I była w tym racja, ale do czasu.
W połowie marca, wirus, który sieje spustoszenie na całym świecie, dotarł także do Boliwii, po 10. dniach był już w mieście, w którym znajduje się nasza parafia, a także odnotowano przypadki zakażenia w niektórych wioskach. Od 22. marca cały kraj jest poddany kwarantannie. Z czym się to wiążę? Na ulicach pojawiło się wojsko i policja. Nie możemy wychodzić z domów. Każda osoba może wyjść tylko raz w ciągu tygodnia, żeby zrobić zakupy (tylko do godziny 12). Jak jest to kontrolowane? Wszyscy tutaj mamy dowody osobiste (boliwijskie) i każdy dowód ma swój numer seryjny. Jeśli numer seryjny dowodu osobistego kończy się cyfrą 1 lub 2, można wyjść w poniedziałek, jeśli 3 lub 4 we wtorek i tak do piątku. W weekend z domu nie może wyjść nikt. Policja i wojsko kontrolują ludzi na każdej ulicy.
Wszyscy modlimy się, żeby koronawirus nie rozprzestrzenił się tutaj tak jak ma to miejsce w Europie (w tym i w Polsce). Medycyna tutaj pozostawia wiele do życzenia, co przekłada się na wysoki odsetek umieralności. Zatem niebezpieczeństwo związane z wirusem jest ogromne. Warto też, bym w tym miejscu dopowiedział, że mieszkańcy tej części świata nie dbają o higienę, nie przestrzegają obowiązujących w tym obszarze zasad.
Niestety, ludzie (przede wszystkim na wioskach) nie mają żadnego wyksztalcenia. Nie potrafią czytać, ani pisać, co zostaje wykorzystane przez niektórych – łatwiej wprowadzić w kraju chaos. Ludziom wmawiane jest, że korona wirus nie jest żadną chorobą, tylko czymś wymyślonym przez rząd, żeby osłabić państwo, a przede wszystkim krzywdzić biednych ludzi. Oczywiście, to całe zamieszanie wprowadza partia opozycyjna, na czele której, aż do dzisiaj, stoi Evo Morales. Chcą wrócić do władzy za wszelką cenę, a biedni ludzie, którzy im ufają, są po prostu traktowani jako bezpłatni rewolucjoniści.
Innymi problemami, z którym boryka się tutejsza ludność to bieda i głód. Ludzie na wioskach, ale także spora część mieszkańców miast żyją z tego, co wyhodują, wyrzeźbią, stworzą a później sprzedadzą na ulicy. W związku z aktualną sytuacji nie mogą wyjść z domu, żeby sprzedać, więc nie mają pieniędzy na jedzenie. Boliwijczycy, niestety, nie wiedzą, co znaczy oszczędzanie pieniędzy. Żyją z dnia na dzień.
W ostatnim czasie codziennie współpracuję z pracownikami urzędu miasta, pomagając tym najbardziej potrzebującym. Odwiedzamy wszystkie domy naszej parafii, żeby dotrzeć do najbiedniejszych, wielodzietnych rodzin. Jest to wymagająca posługa – bo wychodzę z domu wcześnie rano i wracam późno w nocy – ale wiem, że warto, bo ludzie potrzebują tego wsparcia.
Jakie jeszcze wyzywania mnie tu czekają? Dalsza praca na parafii i na wioskach. W tym roku chciałbym nauczyć się języka Indian z Altiplano (Aymara), ponieważ na wioskach starsi ludzie nie rozumieją w 100 % hiszpańskiego. Nie umieją czytać, ani pisać, co jednoznacznie wskazuje, że nie mogli nauczyć się oficjalnego języka obowiązującego w Boliwii, którym jest hiszpański.
Powoli będę kończył ten list. Z całego serca dziękuję Wam za każdą udzieloną pomoc. Razem jesteśmy tutaj i musimy kontynuować naszą misję w Boliwii. Pamiętam o Was w modlitwie, a także polecam siebie i swoją tutejszą posługę Waszym osobistym rozmowom z Bogiem. Do usłyszenia w kolejnym liście.
Marcin Domański SVD
El Alto, Boliwia