Szczęść Boże Wam wszystkim, Przyjaciele z Polski! Gdy zastanawiam się, rozpoczynając pisać ten list, kiedy ostatni raz mieliśmy kontakt, wydaje mi się, że było to mniej więcej dwa lata temu. Jesteśmy daleko od siebie, ale dzięki listom możemy utrzymywać kontakt. Już wcześniej, na początku tego roku kalendarzowego miałem wyrzuty sumienia przez brak czasu czy możliwości napisania do Was. Zawsze mam pełną świadomość, ile Wam zawdzięczam i na jaką pomoc mogę liczyć z Waszej strony. Dlatego zawsze, gdy nie mogę napisać listu, nie czuję się najlepiej.
Dzisiaj z wielką radością piszę ten list do Was, aby podziękować Wam jeszcze raz za modlitwy i wsparcie, z serca Was pozdrowić, a także opowiedzieć, co tam u nas – misjonarzy werbistów w Boliwii.
Jest wiele spraw, tematów, sytuacji, o których chciałem Wam opowiedzieć. Na samym początku podzielę się z Wami, że w tym roku jako werbiści świętujemy 40 lat naszej pracy i obecności w tym kraju. Już od czterdziestu lat staramy się wypełniać tutaj nakaz misyjny Chrystusa. Ja sam już od ponad czterech lat żyję i pracuję w Andach, na wysokości ponad 4000 metrów, na parafii w El Alto.
Jako werbiści chcieliśmy w tym roku jubileuszowym podziękować w szczególny sposób Boliwijczykom, z którymi pracujemy, a zarazem stworzyć okazję do pogłębienia wiedzy o naszym zgromadzeniu misyjnym. Chcemy, żeby ludzie z naszych parafii boliwijskich, mogli poznać świętego ojca Arnolda i choć mały skrawek całego bogactwa duchowego naszego zgromadzenia misyjnego, które obecne jest w tylu krajach na całym świecie.
Kilka miesięcy temu, jeszcze przed Wielkanocą, z wielką pomocą z Polski, udało się nam zorganizować w parafii rekolekcje dla młodzieży i dzieci. Wyjechaliśmy na pobliską wioskę, zabraliśmy przyrządy liturgiczne, jedzenie i z wielką nadzieją rozpoczęliśmy kilka wspólnych dni pod opieką świętego ojca Arnolda. Rekolekcje były czasem bardzo owocnym, a my, jako werbiści, dzieliliśmy się naszym doświadczeniem pracy misyjnej i oczywiście powołania, które rozwija się do dzisiaj w świetle charyzmatu świętego ojca Arnolda Jannsena.
W Boliwii bardzo ważna jest praca z młodzieżą, gdyż liczymy w sercu na powołania właśnie z naszych parafii. Gdy obserwuje życie młodych ludzi, bardzo często zastanawiam się, dlaczego nie ma powołań. Przez 40 lat naszej pracy w Boliwii niestety mamy tylko trzy powołania do naszego Zgromadzenia. Skąd więc ten problem, a może i wyzwanie? Wydaje mi się, że bardzo często młodzieży i dzieciom jest jeszcze trudno uwierzyć, że Bóg może także wezwać ich i potrzebować ich sił i talentów w dziele misyjnym Kościoła. Raczej są przeświadczeni, że „ludzie Boga” powinni przyjeżdżać z innych krajów, a oni zajmą się swoimi pracami i życiem codziennym. Nie wynika to z lenistwa, a bardziej z pokory, rozumianej na ich sposób. Często słyszę od młodych: „są ludzie bardziej godni”.
Podczas tych kilkudniowych rekolekcji starałem się poznać ich problemy i zachęcić właśnie do postawienia sobie tego ważnego pytania: „może i ja mogę być misjonarzem”. Ufam, że owoce tego czasu z dziećmi i młodzieżą będziemy mogli zobaczyć w dalszych latach naszej obecności w tym pięknym kraju. Dla dzieci i młodzieży był to bardzo interesujący czas także z innego bardzo prostego powodu – to ich jedyny wyjazd z domu, poza parafie. Niestety, ze względów finansowych sami nie mogą wyrwać się z własnej codzienności.
Teraz kilka radości z naszej parafii Matki Boskiej Anielskiej w El Alto. Na samym początku chciałbym Wam powiedzieć, że istnieje między nami – naszą parafią w górach boliwijskich a dobrodziejami z Polski – bardzo szczególna więź modlitwy. Każdego dnia rano, jeszcze przed mszą poranną, modlimy się różańcem za Was. Ludzie z naszej parafii wierzą w moc modlitwy i chociaż w taki sposób chcą łączyć ze swoimi przyjaciółmi z Polski. Proszą o zdrowie dla Was, a w szczególności powierzają Matce Bożej świętość Waszych rodzin.
Można powiedzieć, że życie w naszej parafii w El Alto wróciło do normy po całej pandemii związanej z Covidem. W salkach katechetycznych można znowu zobaczyć bardzo liczne grupy dzieci i młodzieży – tych, którzy przygotowują się do sakramentów, ale także tych, dla których parafia stała się domem, który kochają. Zawsze chcą pomagać i być blisko Boga. Wiele razy słyszałem jak rodzice w żartach mówili do swoich pociech: „to najlepiej zamieszkaj na parafii, i tak jesteś tam więcej niż w domu”. Rodźcie bardzo ufają i wiedzą, że na parafii ich dzieci są bezpieczne, dlatego jest to i dla mnie wielka radość.
Na parafii w ostatnich latach stworzyliśmy także duszpasterstwo rodzin. Każdego tygodnia organizujemy spotkania dla rodzin i małżeństw, które chcą żyć bliżej Boga. Wiele razy słyszałem od tych małżeństw, że Bóg zmienił całkowicie ich życie. Po dziesięciu czy dwudziestu latach życia bez sakramentów, chcą przyrzec Bogu życie w małżeństwie według Jego przykazań. W ich świadectwach widzimy bardzo wyraźnie działanie Boga. Wiele ojców rodzin mówi mi: „Padre, ja na początku przychodziłem na parafię, zostawiałem moje dzieci i wracałem po nie w południe, gdy kończyły się katechezy. Ale z czasem moje dzieci mnie prosiły, żeby z nimi został i tak już zostaliśmy w Kościele. Teraz wiem, ile straciłem w moim życiu. Teraz już wiem, że niektóre rzeczy były złe w moim życiu. Teraz już wiem, że niektóre wierzenia tradycyjne były złe, bo jest tylko jeden Bóg i gdy Go mam, nic mi nie brakuje. Teraz moja rodzina jest naprawdę radosna i spokojna.” Każdego miesiąca mamy więcej rodzin, który traktują na poważnie relację z Panem Bogiem.
Na naszej parafii stworzyliśmy też coś na kształt polskiego „Caritasu”. Jesteśmy bardzo wdzięczni za pomoc, którą otrzymujemy z Polski, Bo bez niej wiele dzieł nie moglibyśmy zrealizować. Ale mamy też świadomość, że dobrze jest, gdy ludzie muszą się choć troszkę sami wysilić, by pomóc swoim bliźnim. Wydaje mi się, że ludzie z naszej parafii czują się jeszcze lepiej, gdy mogą dołożyć swoje ziarnko pszenicy w tym dziele pomocy innym. Co niedziele przygotowujemy kanapki i herbatę, żeby potem to sprzedać po mszach i na targu, który jest blisko naszej parafii. Wiadomo, że środki, które tam zdobywamy nie są duże, są tylko pewnym procentem w całej pomocy, którą ofiarujemy drugiemu człowiekowi. Ale lepsze to niż nic. Nie ma tygodnia, żeby ktoś nie zapukał do bram naszej parafii prosząc o zrozumienie i pomoc.
Chciałoby się wspomnieć o wielu dziełach miłości, które zrealizowaliśmy na naszej parafii. Ale nie będę wymieniał ich wszystkich w myśl Ewangelii: „niech nie wie Twoja lewica co czyni Twoja prawica”.
Kilka miesięcy temu, w nocy, gdy już zamykałem kościół parafialny, wszedł do środka ojciec małego dziecka szukając pomocy. Jego dziecko po przejściu Covida miało zniszczone płuca i lekarz powiedział, że bez operacji nie przeżyje. Dzieci oczywiście nie mają żadnego ubezpieczenia. W takich sytuacjach człowieka nie zostawia się zbyt długo bez pomocy. Wspólnymi siłami, dzięki wielkiej hojności Was, Dobrodziejów z Polski, pomogliśmy też jednej przychodni dla dzieci chorych i upośledzonych. Spędziliśmy z nimi dwa dni, ale także mogliśmy kupić dla nich ubrania, przybory szkolne i wózki inwalidzkie.
Co roku w czasie Adwentu i Bożego Narodzenia odwiedzamy wiele wspólnot i wiosek, przypominając, że Bóg się rodzi w naszym sercu. Staramy się w tym czasie spędzić jak najwięcej czasu z dziećmi. Jest to czas bardzo męczący, ale wieczorem, gdy już można się położyć i odpocząć, nie żałuję włożonego wysiłku. W ubiegłym roku mogliśmy rozdać ponad 700 prezentów dla dzieci z naszych wiosek, przede wszystkim dla najbardziej potrzebujących. Z wielką nadzieją i pewnością wiem, że w tym roku będziemy mogli sprawić radość jeszcze większej liczbie dzieci.
Nasi Dobrodzieje misji, niech to wystarczy tym razem. Mam jeszcze wiele do opowiedzenia. Wasze modlitwy są bardzo owocne, widzę to każdego dnia tutaj w Boliwii. Nie zapomnijcie nigdy o nas. Wiele uścisków!
Marcin Domański SVD
El Alto, Boliwia