Drodzy Przyjaciele i współpracownicy misji! Minął już szmat czasu od mojego ostatniego listu. Dla wielu czas biegnie nieubłaganie szybko, dla mnie natomiast jest on taki sam. Ziemia kreci się z ta sama prędkością, pory roku są te same i chociaż w różnych szerokościach geograficznych wygląda to inaczej, wszystko zależy od nas, jak do tego podchodzimy.
Czasu nie przyspieszymy ani nie spowolnimy. Nasze narzekania na brak czasu mogą tylko wynikać z tego, czy zbyt ambitnie czy realnie założymy sobie dokonanie czegoś. Zaczynam sobie uświadamiać, że to wszystko, co wydarzyło się w przeszłości, było wspaniałym doświadczeniem i przygotowaniem do tego, co teraz i co przede mną.
Ostatnie lata były przebogate w takie właśnie doświadczenia. Nagły wyjazd z Kenii w 2016 roku z powodów zdrowotnych, długie leczenie i niepewność, potem nowa misja na Alasce wśród Eskimosów–Yupik, zakrawająca niemal o szaleństwo, a na koniec powrót do kraju i czekanie na nowe. Wszystko to buduje w człowieku niepewność, ale też nadzieję.
Wydawać by się mogło, że po tych wszystkich doświadczeniach przychodzi pora na spowolnienie, złagodzenie co do możliwości zaangażowania się w trudne niekiedy misje zagraniczne. Ale tak nie jest. Sił ubywa, bo lat przybywa, ale jeśli chodzi o zapał misyjny, to jego akurat mam dalej dużo.
Mówią mi niektórzy, by dać sobie spokój. Przeszedłem przecież przez poważne problemy zdrowotne: “dorobiłem” się kilku gadżetów i części metalowych w organizmie, jak rozrusznik czy płytki i śruby po złamaniach, albo przyklejona siatkówka w oku, która przez pewien czas na Alasce pomogła mi zrozumieć, co to znaczy nie widzieć. To wszystko jednak nie ma dla mnie jakiegoś większego znaczenia. Nie mam wątpliwości, że trzeba mierzyć siły na zamiary. Ale zgłaszając się do nowej pracy wcale nie chciałbym robić wszystkiego w takim tempie, jak 30 lat temu. Ani też nie muszę kopać rowów czy orać traktorem. Wszystko można, nawet gdy wolniej i inaczej. W takim właśnie kierunku patrzę w przyszłość i mam głęboką nadzieję, że coś dla mnie się znajdzie.
Wracając do moich doświadczeń z ostatniej misji na Alasce muszę powiedzieć, że była to misja wszystkich misji. Niezmiernie trudna pod każdym względem. Warunki klimatyczne, które, jak się później okazało, biorąc pod uwagę moją kondycję zdrowotną, były strzałem w dziesiątkę. Pomieszane pory roku, czyli jasne noce i ciemne dni, wielu wprowadziły w depresję. A mnie jakoś nie! Ludność eskimoska sympatyczna, ale bardzo zamknięta w sobie i silnie przywiązana do tradycji przez setki lat, nie pozwalała z łatwością wejść w ich środowisko. Język yupik, którym mówią, jest niezwykle trudny, bo tylko mówiony, edukacja na dość niskim poziomie i, przede wszystkim, ogromna izolacja. Wioski wzdłuż wybrzeża nie są podłączone do systemu dróg. Jedynym środkiem transportu i kontaktem ze światem był mały samolot. On dowoził do wioski każdą rzecz, ale też mógł zabrać do najbliższego miasta, gdy była potrzeba, zwłaszcza do szpitala.
Tych przygód z podróżowaniem było co niemiara. W ciągu roku odbywałem około 75 lotów. To dużo, mimo restrykcji covidowych, które nas bardzo ograniczyły. Miałem do obsługi dwie parafie i co 2 tygodnie latałem do każdej z nich. Wszystko było zależne od pogody, która zmieniała się nawet kilka razy w ciągu dnia. Samoloty latały tylko przy dobrej pogodzie.
Niezmiernie trudne było owo przemieszczanie się, bo nie było bezpośrednich połączeń z wioskami. Zdarzyło się kiedyś, że utknąłem w połowie podroży i na małym lotnisku wielkości klasy w szkole czekałem 9 dni na połączenie. Pomimo tych kłopotów, dziś odczuwam brak tego wszystkiego, bo te podróże były czasami większą misją niż ta, która odbywała się w kościele.
Proces ewangelizacji był niełatwy z wielu powodów. Kilka obserwacji, które były całkiem bolesne dla niektórych, nie zachęcały do ekstra kroków. Kościół w wioskach jest młody, świadomość chrześcijańska wciąż wymaga solidnych podstaw. Z tego powodu przez wielu Eskimosów ksiądz był raczej traktowany jak szaman, który dawał bezpieczeństwo przed złymi duchami. Były oczywiście sakramenty, ale i te miały właśnie taki kontekst: bezpieczeństwo. Katechizacja była niemal niemożliwa ze względu na brak zainteresowania – ludziom chodziło jedynie o natychmiastowy sakrament i tyle.
Innym bardzo poważnym problemem było zastosowanie metod i struktur kościoła z głównych Stanów Zjednoczonych. Kościół w rękach świeckich, którzy nie mieli pojęcia, jak on funkcjonuje, stał się niemal korporacją. Do tego bardzo bogata i przerośnięta struktura administracyjna. A jednak wszystko, mimo tak wielu zastrzeżeń, działa do dziś dnia i mam nadzieje, że w przyszłości zacznie owocować.
Wspólnoty chrześcijańskie nigdy nie będą takie, jakie sobie wyobrazimy. W Polsce Kościół przechodzi przez trudne czasy, a jednocześnie bardzo się zmienia. Po jakimś czasie będzie miał inny kształt, ale jednak to jest ciągle ten sam Kościół Chrystusowy. Podobnie na Alasce – kryzys, jaki się pojawił, najbardziej uderzył w młodzież i dzieci i też doprowadzi do zmian. Jak będzie wyglądało to młode pokolenie, uzależnione od mediów, używek i braku wartości, w których my zostaliśmy wychowani? Nie wiemy. Nie wolno nam jednak się poddawać.
Mój pobyt na misjach na Alasce bardzo sobie cenię. To jeden z najtrudniejszych, ale też pięknych, okresów mojego życia. Trzeba było rzeczywiście doświadczyć wielu trudności, ale one na końcu są warte zachodu. Pan Bóg dał mi tam względne zdrowie, bezpieczeństwo i motywację. A to najważniejsze.
Podczas gdy na początku ludzie patrzyli na mnie z dystansu, to pod koniec mojego pobytu z żalem mówili, że gdy się wreszcie do mnie przyzwyczaili, opuszczam ich. To wielka nagroda usłyszeć takie słowa. Bo misje na Alasce są bardziej próbą dotarcia do pojedynczych osób i małych grup, a nie do tłumów. Czy zatem będąc tak kosztowne, są warte zachodu? Tak, bo nie ma ceny za pozyskanie człowieka. Podobnie bezcenna jest pomoc w zrozumieniu, że Bóg nie czyha na nasze porażki, ale zaprasza, by radośnie z Nim żyć i się realizować.
Bardzo Wam serdecznie dziękuję za każdy gest modlitwy i wsparcia. Czułem Wasze wsparcie i ono dodawało mi sił, mimo, że miałem bardzo ograniczony dostęp do świata, bo w miejscach, gdzie pracowałem nie było sygnału radiowego czy telewizyjnego, nie było wody ani kanalizacji, dróg i innych podstawowych rzeczy.
Zapewniam każdego z Was o pamięci w modlitwie. Niech będzie ona wyrazem wdzięczności za Wasz udział w misji niesienia Chrystusa Eskimosom – Yupik.
Stanisław Róż SVD