W naszym ludzkim gatunku istnieje bezsprzecznie jedna prawidłowość, która sprawdza się w każdym wieku i pod każdą szerokością geograficzną. Tą zasadą jest wrodzona niechęć do szkoły, do codziennego cierpliwego taszczenia plecaka na swoim grzbiecie i  żmudnego ślęczenia nad zadanymi pracami domowymi. Miejsce, które ma służyć dobru i rozwojowi ludzkiemu, zawsze jawi się jako przykra konieczność, okradająca człowieka z czasu, który można by przeznaczyć na różne rozrywki, niewymagające trudu i poświęcenia. Tak to już jest w życiu, ale zawsze przychodzi gorzki czas refleksji, kiedy szkolne mury zostają z tyłu i trzeba się zmierzyć z wyzwaniami życia oraz problemami, do których żadna szkoła nie przygotuje. Wtedy nagle budzi się nostalgia za czasami, kiedy jedynymi zmartwieniami były lekcje i zadania domowe, kiedy życie było tak proste.

Takie poważne refleksje towarzyszyły mi, gdy pośród pochwał i laudacji kończyłem kurs języka hiszpańskiego i znalazłem się w orbicie zainteresowań meksykańskiego przełożonego co do przyszłego miejsca mojej pierwszej misyjnej posługi. O. Johann Weibel SVD, prowincjał prowincji Meksyk-Kuba, zaproponował mi kilka parafii do wyboru, abym mógł się ustosunkować do jego propozycji. Kierowany ufnością i świadomością zakonnego posłuszeństwa poprosiłem jedynie o wykluczenie dwóch parafii w stanie Chiapas, gdzie posługują werbiści. Region ten, będący niejako bramą do egzotycznego i mistycznego półwyspu Jukatan, słynie z bujnej roślinności i wielu ruin – pamiątek po cywilizacji Majów – które ściągają rzesze turystów z całego świata. Jest to jednak już prawie tropik, gdzie słońce praży niemiłosiernie, ulewne deszcze zalewają każdy kąt, powietrze jest ciężkie od wilgoci, a na deser komary nie dają człowiekowi spokojnie wyjść na zewnątrz. Nie są to moje wymarzone warunki życiowe, więc wolałem uniknąć tej rzeczywistości.

Valle de Mezquital w objęciach wschodzącego słońca (fot. Paweł Wodzień SVD)

Po naradach więc otrzymałem przeznaczenie do posługi w parafii św. Jakuba Starszego w miasteczku Santiago de Anaya w stanie Hidalgo, dwie godziny jazdy samochodem ze stolicy. Przyjąłem to z pokorą, odkurzyłem walizki, spakowałem do nich mój mały świat i z trochę ciężkim sercem opuściłem stolicę, gdzie moje dni wypełniała nauka języka, powtarzanie słówek i koncelebrowanie Mszy świętych, a z rzadka jedynie ich przewodniczenie. Przywykłem do wygód takiego życia, do pewnego klosza ochronnego nad sobą i nadeszła błogosławiona chwila na zmianę. Ruszyłem więc w nieznane po raz kolejny już w moim życiu, z nadziejami i obawami, ale również z wiarą w Opatrzność.

I tak oto 25 listopada 2022 roku postawiłem stopę na nowej ziemi, rozpoczynając nowe życie, przyzwyczajając się do operowania językiem hiszpańskim na ambonie i w codziennych kontaktach. Początki były arcyklasyczne, czyli uczenie się na popełnianych błędach gramatycznych, szybkie dobieranie właściwych słówek, a częściej szlifowanie zdolności wyrażania swoich myśli prosto, trochę, jak to robią dzieci. Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że jedna sprawa to mieć głowę pełną słówek i eleganckich zwrotów, a druga to umieć operować tym wszystkim w codziennej komunikacji, gdy nie ma czasu na lingwistyczne analizy. W takich sytuacjach trzeba mieć nade wszystko pokorę do samego siebie, więcej słuchać ludzi niż mówić, po prostu dać sobie czas na przestawienie głowy na inne obroty.

Jedna z ubogich wiosek w stanie Hidalgo (fot. Paweł Wodzień SVD)

A rzeczywistość tutaj potrafi zaskoczyć mocno również w kwestii porozumiewania się! Ludność zamieszkująca Santiago de Anaya i okoliczną równinę Valle de Mezquital to przedstawiciele grupy etnicznej zwanej Otomí i na co dzień używają swojego rdzennego języka, który zwie się hñäñhu. Brzmi on mocno nosowo i szeleszcząco, pochodzi z czasów prehiszpańskich. Wswojej strukturze gramatycznej jest nieskomplikowany oraz ubogi leksykalnie, podobnie jak wiele innych rdzennych języków w Meksyku, używanych w codziennym życiu, przy uprawie kukurydzy, a nie w filozoficznych rozmyślaniach nad zagadkową istotą bytu. Okoliczna ludność oczywiście zna i używa język hiszpański, ale jest to jego odmiana bardzo specyficzna, pełna błędów. Nieraz przyprawia mnie o ból uszu i oczu, gdy słyszę i widzę popełniane na każdym kroku błędy ortograficzne. Na witrynach sklepowych, w notatkach z katechezy dzieci przygotowujących się do I Komunii Świętej i Bierzmowania, a nawet na nagrobkach czasem aż się skrzy od prostych pomyłek świadczących, że ludność tu mieszkająca znajduje się nieraz bardzo blisko analfabetyzmu. Cóż, nie ukrywam, że budzi to moje zirytowanie, ale jeszcze bardziej chyba współczucie nad tutejszymi mieszkańcami, dla których priorytetem jest codzienna walka o byt i przetrwanie w warunkach dalekich od wypudrowanego obrazu Meksyku, który sprzedaje się na świecie w celu przyciągnięcia tabunów turystów.

Stan Hidalgo, sam w sobie, to region bogaty i różnorodny, ale borykający się z wieloma problemami, które jak kula u nogi przeszkadzają mu w rozwoju i nie służą ludności. Przestępczość jest tu potężna, a cała oficjalna strona władzy zdaje się być jedynie zasłoną, za którą dzieją się rzeczy straszne. Pełno tu policji różnego rodzaju, co chwilę urządza się oficjalne ceremonie przy miejscowym ratuszu, oficjele prężą muskuły. Wszyscy jednak odwracają głowy, gdy konieczna jest stanowcza interwencja.

Codziennie słyszy się o zabójstwach i porwaniach. Hidalgo słynie też z najwyższego wskaźnika gwałtów i ciąży wśród nastolatek. Słyszę nieraz takie rzeczy podczas spowiedzi. Przybija mnie to psychicznie i wyciska łzy serca. Jednak bardziej cieszy mnie to, że mogę pomóc i pocieszyć oraz wesprzeć darem łaski Bożej.

Jedna z wiosek parafii parafii św. Jakuba Starszego w Santiago de Anaya (fot. Paweł Wodzień SVD)

Tak, tęsknię za Polską. Może bardziej niż za atmosferą Świąt czy kuchnią, tęsknię za pewnego rodzaju spokojem społecznym, szacunkiem dla kobiet i podejściem do życia z respektem i świadomością jego kruchości.  Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są to kwestie mentalnościowe i przełamać tą wszechobecną ignorancję oraz marazm jest praktycznie niewykonalne. Sam nie zmienię tego lokalnego sposobu myślenia, więc i tę sprawę muszę cierpliwie powierzać Bożej Opatrzności.

Kończę, choć dopiero zacząłem nakreślać ten dość ponury obraz mojej szarej rzeczywistości. Nie chciałbym być odebrany jako zacięty krytyk i pesymista, ale gdzieś naturalnie bardziej uderzają mnie ciemne strony realiów życia tutaj. Oczywiście Pan Bóg w swojej dobroci zsyła czasem małe momenty radości. One pomagają mi tu trwać i widzieć w powierzonych nam wiernych, pomimo tego brudu grzechów i ich wiary magiczno-rytualnej, obraz zagubionych owieczek, którym trzeba pomóc w odnalezieniu drogi do Boskiego Pasterza.

Niech więc tenże Pasterz Wam hojnie błogosławi za każdą modlitwę i ofiarę w intencji naszej misyjnej pracy – trudu, który na pierwszy rzut oka może się wydawać jałowy, ale którego owoce okażą się w przyszłych wiekach. Czuję Waszą pomoc, o nią stale proszę i za nią w pas się kłaniam. Błogosławię Wam serdecznie!

Paweł Wodzień SVD
Meksyk