Każdego roku, kiedy przypada 24 grudnia, wspominam jak z rodzicami i siostrą zasiadałem do wigilijnego stołu. Zawsze zostawialiśmy jedno miejsce więcej dla nieznanego gościa, gdyby nie miał gdzie spożyć posiłku w Wigilię. Nigdy jednak nam się nie zdarzyło, by ktoś nas odwiedził.
W tym roku, jako że przebywam na rekonwalescencji po operacji w Bogocie, postanowiłem, że sam znajdę ludzi, którzy z chęcią by skorzystali z pustego miejsca przy stole. Takich osób ostatecznie znalazłem trzydzieści sześć i wcale nie musiałem się wysilać ani daleko zapuszczać w miasto.
Podszedłem porozmawiać z sympatycznym Elbano, który codziennie stoi przed piekarnią z kubkiem po kawie. Stara się zebrać w ciągu dnia 8000 peso kolumbijskich, czyli około 8 złotych, by przespać noc na łóżku z materacem i wykąpać się kolejnego dnia. A potem znowu pod piekarnię z kubkiem. I tak mijają dni, miesiące.
Elbano ze znajomymi przybył do Bogoty w nadziei na lepsze jutro. Nocuje wraz z 35 innymi migrantami w ciemnym długim pokoju, w którym mieści się kilka piętrowych łóżek. Stracił nogę w wypadku, odeszła od niego żona, a dzieci, już dorosłe, zostały w Wenezueli. Musiał uciekać do Kolumbii szukać szczęścia, bo nie był w stanie przeżyć ani on ani jego synowie. Po 30 latach służby w wojsku w Wenezueli jako sanitariusz, po prawie 20 latach przepracowanych jako nauczyciel, od państwa dostawał 3 dolary amerykańskie na miesiąc. Mógł za to kupić nie więcej niż pół kilo ryżu. Tak właśnie dziękuje rząd Maduro w Wenezueli za przepracowane lata.
Dogadałem się z Elbano, że możemy razem spędzić tę Wigilię, że nie musi być smutno. Zorganizowałem fundusze pochodzące od dobrodziejów, a współlokatorzy Elbano pomogli zorganizować potrzebne rzeczy na Wigilię. I tak, wspólnym wysiłkiem, udało nam się spędzić czas na modlitwie i refleksji biblijnej, a potem zasiedliśmy do… stołu. Stołu, którego nie było. Była za to ta wspaniała wspólnota.
W sumie zjawiło się około dwadzieścia osób, ponieważ niektórzy mężczyźni po nocach pilnują sklepów gdzieś na ulicach. Usiedliśmy na łóżkach z talerzem w ręku, na którym była surówka warzywna, chleb z szynką i ayaca, czyli masa kukurydziana z kawałkami kurczaka. Znalazły się też małe prezenty od Dzieciątka Jezus dla dwójki małych dzieci.
Po skończonej Wigilii, jako że było po 9 wieczorem, wyszedłem z budynku w asyście dwóch ochroniarzy, ze względu na niebezpieczny rejon stolicy. Odprowadzili mnie aż do naszego domu zakonnego.
W czasie drogi zdałem sobie sprawę, ile jeszcze potrzeba pracy w dziele misyjnym, by Chrystus się narodził w sercach wszystkich ludzi. Oto ulica zapełniona młodzieżą i głośna muzyka, dalej śpiący mężczyzna, nakryty kartonami, bo zimno w nocy, ktoś inny szuka opakowań szklanych w śmietniku. Za kolejnym budynkiem unosił się zapach grillowanego mięsa u którejś z bogatych rodzin. Nie było nic widać, bo mury były wysokie z drutami pod napięciem właśnie po to, żeby ci śpiący pod kartonami albo szukający szkła po śmietnikach, nie zapukali do drzwi, prosząc o pomoc.
Po tej wieczornej bożonarodzeniowej przygodzie doszedłem do wniosku, że nie warto czekać aż ktoś zapuka do naszych drzwi, by zapełnić puste miejsce przy stole. Tych ludzi trzeba zaprosić, trzeba do nich wyjść.
Spójrz przez okno, może i przed twoim domem stoi ktoś z kubkiem po kawie.
Przemysław Szumacher SVD